niedziela, 6 grudnia 2015

PARYSKI MIT


Ludzie poszukujący egzotyki, mają w zwyczaju wybierać najbardziej odległe zakątki Ziemi. Jak bardzo można się zdziwić! Egzotyka czai się wszędzie. Ja swoją odnalazłam w Paryżu. Razem z koleżanką, na zakończenie wakacji, postanowiłyśmy umilić sobie czas krótkim pobytem w europejskiej stolicy mody. Francuskie miasto od razu dało nam porządną lekcję cierpliwości i pokory. Chcąc zapewnić turystom zabawę „w kotka i myszkę”, Francuzi nie umieścili żadnych oznaczeń w języku angielskim, wychodząc z założenia, ze ich język jest tak popularny, iż większość turystów powinna znać go doskonale. Takim oto sposobem pierwsza „zabawa” miała miejsce w podziemiach metra, w których spędziłyśmy „odrobinę” więcej czasu, niż było to planowane. Niestety, nie znając francuskiego, trochę nam zeszło z rozszyfrowaniem poszczególnych oznaczeń w metrze. Na kolejną lekcję z języka nie trzeba było długo czekać… Chcąc zaoszczędzić na noclegu, zdecydowałyśmy się na opcję „CouchSurfing”, a co za tym stoi, musiałyśmy jakoś trafić do naszego „umówionego gospodarza”, którego uprzednio podane wskazówki dotyczące miejsca zamieszkania, nie były dość jasne. 

Co to za problem? Przecież wystarczy zapytać kogoś o drogę. Okazało się, że był problem, i to duży. Ni w ząb dogadać się z Francuzem po angielsku. Jednak z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, także w tym przypadku został wykorzystany język uniwersalny, powszechnie znany przez każdego mieszkańca kuli ziemskiej – „język na migi”. Takim oto sposobem, kierowane znakami niewerbalnymi, dotarłyśmy na miejsce. Dotychczasowe zmęczenie szybko odeszło w zapomnienie, kiedy zobaczyłyśmy, gdzie będziemy mieszkać - stara, stylowa kamienica w centrum Paryża. Największą atrakcją była winda, jaką do tej pory miałam okazję oglądać tylko w filmach. I to tylko w tych o miłości i tylko tych francuskich. Bez ścian, kameralna, ciasna winda, w której ledwo zmieściły się dwie osoby z bagażami. Krępująca ruchy i nieco zmniejszająca granice intymności, idealna na romantyczne, przypadkowe spotkania z nieznajomymi. No tak, przecież to Paryż, więc nic, nawet odrobinę zalatującego romantyzmem, nie mogło mnie zdziwić, łącznie z popularnym wśród Francuzów gestem powitania – pocałunkiem w policzek, powszechnym również w relacjach męsko-męskich. Zupełnie normalnym, wcale nieświadczącym o innych upodobaniach…

Nasz „gospodarz” – Thomas - zapracowany, bezkonfliktowy Francuz, nie tylko przyjął nas w swe skromne progi, ale nawet wręczył zapasowy klucz do mieszkania, dzięki czemu nie byłyśmy od nikogo uzależnione.

"CouchSurfer" ;-)
Pierwsze dni minęły w spokoju i harmonii, chociaż zaskakujących momentów nigdy nie za wiele… Podczas jednego z intensywnych dni, poświęconych wyłącznie zwiedzaniu, wraz z koleżanką, postanowiłyśmy chwilę odpocząć na placu, znajdującym się przed Muzeum Sztuki Współczesnej (gdybym nie wiedziała, że w budynku mieściło się muzeum, pomyślałabym, że to ogromna i nowoczesna fabryka).


Oczywiście gdzie turyści, tam i niezwykle „utalentowani” ludzie, chcący za wszelką cenę przyciągnąć uwagę i wyłudzić trochę pieniędzy. Jednym z naciągaczy był młody chłopak, który poprzez swoje karciane sztuczki zebrał wokół siebie tłum gapiów. Chwila na wykadrowanie i...udało mi się go uchwycić! Chłopak zauważył, że zrobiłam zdjęcie i poprosił mnie do siebie zachęcającym gestem. Pierwsze co przyszło mi na myśl: „Na pewno chce zobaczyć zdjęcie”. Myliłam się. Podchodząc do Francuza, nie miałam pojęcia, że planuje pokazać mi…swoje bokserki. Nawet nie zdążyłam wyświetlić zdjęcia, kiedy ten, odchylił swoje spodnie, ukazując wzorzystą, męską bieliznę. Zszokowana, czym prędzej oddaliłam się, nie wiedząc, czy to fragment sztuczki (może znajdowała się tam ukryta karta?), czy też…zupełnie coś innego. Pewnego dnia, podczas spaceru uliczkami Paryża, jedna z wystaw sklepowych wyjątkowo przykuła moją uwagę. W pierwszej chwili nie miałam pojęcia co TO jest, do czego służy… Nagle mnie olśniło! Kolejna francuska niespodzianka, jak zwykle nasycona romantyzmem - spinacze do bielizny w kształcie namiętnie całujących się ludzi… Ewidentnie, już nic nie mogło mnie zdziwić.


prawie jak Jimi Hendrix :-)

Sekwana
Największy i najsłynniejszy cmentarz paryski Père-Lachaise, na zdjęciu grób Jima Morrisona (pochowani są tam również m.in. Fryderyk Chopin, Edith Piaf, Oscar Wilde, i wielu innych...)

Po trzech dniach byłyśmy zmuszone opuścić przytulne gniazdko w centrum Paryża. Umowa dobiegła końca, Thomas wyjeżdżał, także my również musiałyśmy pożegnać się z wygodą i porządkiem, jakich u niego zaznałyśmy.

pożegnalny obiad z Thomasem - schabowy, ziemniaki, mizeria oraz francuskie wino ;-)

Kolejnym umówionym miejscem było czteropokojowe studenckie mieszkanie, na przedmieściach Paryża, w dzielnicy arabsko-murzyńskiej. Kiedy wysiadłyśmy z metra, miałam wrażenie, że znalazłam się w zupełnie innym kraju, gdzie kultura arabska i europejska wzajemnie się zazębiają…
Po chwilowych niepokojach związanych z miejscem, nasze puste żołądki dały o sobie znać, w związku z tym postanowiłyśmy poszukać wolnej ławki, aby spokojnie zjeść śniadanie. Rozgościłyśmy się na jednym z tamtejszych placów zabaw, gdzie wokół biegała chmara dzieciaków, wyglądających na pociechy marokańskich imigrantów. Nieopodal kręciły się również arabskie kobiety, szczelnie ubrane, w swoich hijabach. Z racji tego, że zasoby żywieniowe powoli się kończyły, naszym jedynym rarytasem okazały się…ostatnie plasterki salami. Kanapki z salami robione na terenie osiedla arabskiego – bezcenne! Po zaspokojeniu głodu i – wreszcie – odnalezieniu naszej noclegowni, przyszedł czas na kolejną dawkę wrażeń. Po wielu próbach dobijania się do mieszkania naszych nowych gospodarzy, wreszcie ktoś raczył nam otworzyć. Pierwsze co nas przywitało, to niesamowity bałagan, który uniemożliwiał swobodne poruszanie się po mieszkaniu, oraz widok dwóch dziewczyn, które śpiąc na kanapie, wyglądały jakby odbyły walkę z chordą niezaspokojonych samców. „No ładnie, i my mamy być następne??”. A mama mówiła: „Wynajmijcie pokój u sióstr zakonnych!”. Nagle jedna z dziewczyn, ospałym, na pół przytomnym głosem, zapytała mnie w języku angielskim kim jestem. No przepraszam bardzo, to chyba kim TY jesteś?? Miało na nas czekać trzech porządnych (sic!) francuskich chłopców, a nie…dwie nieprzytomne dziewczyny. Wieczorem, wreszcie udało nam się poznać naszych gospodarzy i innych stałych bywalców tego mieszkania. „To wy jesteście te dziewczyny z Litwy??” Oho, chyba nie tylko my szukałyśmy tu noclegu… 
W rezultacie było nas jedenaście. Jedenaście zsolidaryzowanych dziewczyn z różnych części świata, bo oprócz Polski, była Litwa, Australia, Nowa Zelandia… Dziewczęca solidarność została również uwidoczniona w nocy, kiedy to wszystkie ułożyły się grzecznie do snu, a raczej „zakokoniły się” w swoich śpiworach i niczym dzieci na kolonii, ułożyły rządkiem w niewielkim pokoju, zajmując przy tym trzy czwarte podłogi. „Bierz co chcesz, rób na co masz tylko ochotę” – to były główne założenia lokatorów mieszkania - „wolna amerykanka”. Życie tętniło nocą – zabawa, rozmowy, śmiechy, gotowanie… Z kolei za dnia – cisza…, jakby nikogo nie było w domu, wszyscy odsypiali intensywność nocy. Do wszystkiego można przywyknąć, również do brudu i bałaganu, które były wizytówką francuskich studentów – gospodarzy naszego drugiego „hotelu”, oraz do…wiecznej kolejki do łazienki (przy jedenastu przedstawicielkach płci pięknej, było to nieuniknione). Najważniejszym elementem wyposażenia pokoju gościnnego, była pokaźna kolekcja alkoholi. Większość gości, tych planowanych i nieplanowanych, przynosiła ze sobą trunki. A Francuz, jak to Francuz – „Nieważne co, ważne, że trzeba spróbować i delektować się, niczym dobrym winem!”. Nawet te najmocniejsze trunki traktowane były z należytą elegancją w degustacji. :) Z racji dość sporej liczby osób, które wciąż „przewijały się” przez mieszkanie, a co za tym idzie - problemów w zapamiętaniu wszystkich imion, każdy dostał za zadanie powiedzieć o sobie kilka słów. Co się okazało, jeden z chłopców miał polskie korzenie (matka Polka, a ojciec Libańczyk). Uradowane, mając nadzieję, że usłyszymy odrobinę języka polskiego, momentalnie zostałyśmy rozczarowane. Jedyne polskie słowo jakie znał Pierre to…”pietruszka”. Ponoć właśnie tak zwracała się do niego mama. Pieszczotliwe, nie powiem! Punktem kulminacyjnym naszej dziewczęcej kolonii był wieczorny, a raczej nocny wypad do jednego z paryskich klubów. Nasi „dżentelmeni” pojechali taksówką, a my (liczba jedenaście wciąż aktualna), chcąc zaoszczędzić, zdecydowałyśmy się na metro, które koniec końców nam uciekło. Oczywiście nie mogło zabraknąć ciemnoskórych mieszkańców osiedla, którzy przyłączyli się do nas podczas nocnej eskapady do metra. W końcu podjechała taksówka. Na pierwszy ogień poszłam ja z koleżanką plus dwie dziewczyny z Australii i Nowej Zelandii. Pokazałyśmy taksówkarzowi mapę z miejscem docelowym i…ruszyłyśmy, zostawiając mapę pozostałym dziewczynom, czekającym na taryfę. Nasza podróż zakończyła się tak, że zostałyśmy wysadzone „gdzieś w Paryżu” i ogołocone z pięćdziesięciu euro. I co teraz? Wiedziałyśmy tylko, że nazwa klubu zaczyna się na literę „B”, a stacja metra na „M”. Hm, niewiele nam to dało. Zrezygnowane, pozostawione na pastwę losu, w środku nocy… Zupełnie odechciało mi się imprezowania, najchętniej położyłabym się na ławce w podziemiach i cierpliwie czekała na pierwsze metro. Mimo wszystko, anglojęzyczne koleżanki nie dawały za wygraną. Próbowały porozumieć się z ludźmi, często nie do końca przytomnymi i trzeźwo myślącymi, którzy od czasu do czasu mijali nas na ulicy… Nikt nie znał żadnego klubu w okolicy, którego nazwa zaczynałaby się na literę „B”. W pewnym momencie nasze koleżanki zaczęły się kłócić. Jeszcze tego brakowało! Scena niczym z taniego horroru, w którym grupa nastolatków gubi się w obcym miejscu, w środku nocy, wszyscy zaczynają krzyczeć, panikować oraz nadużywać bardzo popularnego słowa, wykorzystywanego w wielu amerykańskich filmach, coby podkreślić tragizm sytuacji. Zabrakło tylko lasu i faceta z siekierą. Wreszcie pojawiła się odrobina nadziei – dziewczyny wracające z klubu na „B”! Około godziny czwartej nad ranem dotarłyśmy na miejsce. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy (oprócz oczywiście międzynarodowego towarzystwa) – stroje ludzi uczestniczących w imprezie – jeansy, dziewczyny w zwykłych topach, chłopcy w T-shirtach. Co więcej, każdy tańczył w parze! Nie oznacza to, że wszyscy przyszli z osobami towarzyszącymi. Chłopcy podchodzili do dziewczyn, nawet nie przetańczyli całej piosenki, a potem…”odbijany”! Każdy bawił się z każdym. Również tam moje umiejętności językowe zostały wystawione na wielką próbę. Tuż pod koniec imprezy, zaczepił mnie pewien, ledwo trzymający się na nogach, Portugalczyk. Pierwsze pytanie – do przewidzenia - „skąd jesteś?”. I to było na tyle, jeśli chodzi o ilość słów, jakie udało mi się zrozumieć. Nie wiem, czy było zbyt głośno, czy może te niepokojące zachwiania, uniemożliwiające pionową postawę chłopaka…, w każdym razie zrozumiał, że pochodzę z…Portugalii. Hm, w zasadzie też na „P”. Co więcej, nie widział różnicy, kiedy mówiłam do niego po polsku. Jak najęty nadawał w swoim ojczystym języku, a ja tylko przytakiwałam, dodając od czasu do czasu komentarz w języku polskim. Nie ma co, rozmowa „pełną gębą”! :-) Po skończonej zabawie…zbiórka! Raph (jeden z gospodarzy), jako nasz „opiekun”, zarządził, aby wszystkie dziewczyny natychmiast ustawiły się w rządku, w celu sprawdzenia, czy liczba jedenaście nie została pomniejszona. Ewidentnie, kolonia! Tyle, że dla starszych i większych dzieci. Jeszcze tego samego dnia, kiedy wszyscy z wielkim trudem dotarli do mieszkania, po dość intensywnej nocy, chłopcy wpadli na pomysł, aby dać mini koncert. Wyciągnęli gitary i…zaczęło się. Każdy chciał zaprezentować swoje muzyczne umiejętności, zwłaszcza przed tak pokaźną, damską grupą. Pomimo hałasu i zgiełku, udało mi się zasnąć. Wrażenia, wycieńczenie psychiczne i fizyczne wzięły górą. Po przebudzeniu, w ramach pory obiadowej Raph postanowił wszystkim zrobić „śniadanie” - „Bo wy jeszcze nie próbowałyście francuskiej kiełbasy!”. Urwał kawałek bagietki, z braku noża, kiełbasę odciął nożyczkami i…oto ona – kanapka po francusku, a raczej „po chłopsku”.
Jeden z ostatnich dni pobytu we Francji, postanowiłyśmy spędzić w miejscu, którego nie sposób pominąć, głównie ze względu na marzenia z dzieciństwa – wycieczka do Eurodisneylandu. Pogoda nie była sprzyjająca na zwiedzanie i zabawę w parku rozrywki (od kilku dni nieustannie padał deszcz), ale nawet złe warunki pogodowe nie odwiodły nas od realizacji dziecięcego pragnienia. Okazało się, że trzeba wsiąść w specjalny pociąg, którego stacją docelową jest Eurodisneyland. Zafascynowane i podekscytowane, kompletnie zapomniałyśmy o zakupie biletu, także w jedną stronę jechałyśmy na gapę. Na szczęście kontrola nas ominęła. Kiedy wysiadłyśmy z pociągu, okazało się, że Eurodisneyland, to nie tylko park rozrywki, ale również kompleks hotelowy dla całych rodzin, które chciałyby spędzić nie jeden, a kilka dni w krainie bajek. Po przekroczeniu bram „królestwa”…, a raczej bramek bezpieczeństwa, przed naszymi oczami stanęło miasteczko z zupełnie innej epoki. Miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie, o co najmniej sto lat wstecz, do arystokratycznej dzielnicy Paryża.


Jak się okazało, tylko „promenada” dawała takie wrażenie, zakończona słynnym „Zamkiem Księżniczek”. Cały Eurodisneyland podzielony był na pewnego rodzaju krainy, także wystarczyło kilka metrów, aby z egzotycznej dzielnicy Agrabahu (królestwa Alladyna), przenieść się do dzikiej puszczy rodem z „Indiana Jones”. Pierwsze dwie godziny w parku nie były zbyt przyjemne, pogoda dawała się we znaki. Zimno, mokro, a deszcz, jak na złość, nawet na chwilę nie chciał przestać padać. Dodatkowo wszędzie ogromne kolejki do każdej atrakcji. W końcu, po godzinie czekania na przejazd kolejką górską, udało nam się wsiąść do wagoniku. Niesamowite emocje! Momentalnie zapomniałam o deszczu, o zimnie… Po skończonym przejeździe, moje „humory” zniknęły, jak ręką odjął! Poczułam się jak dziecko, które dostało zabawkę, ale na skutek niedosytu, chciało więcej, i więcej… Mogłam stać w kolejce, nawet kilka godzin, tylko aby ponownie poczuć przypływ emocji i adrenaliny. Jeśli chodzi o atrakcje dla starszych, nie było dużego wyboru. Eurodisneyland nastawiony był głównie na usatysfakcjonowanie najmłodszych gości, dla których najważniejszy był fakt, że mogą zobaczyć swoich bohaterów z bajek Disneya. Ludzie szukający mocnych wrażeń, mogli zostać rozczarowani. Mimo wszystko trzeba przyznać, że estetyka i wygląd parku robiły wrażenie. Każdy, najdrobniejszy szczegół był starannie dopracowany. Sama poczułam się jak małe dziecko, a liczne wspomnienia powróciły, kiedy „wyleciałam” przez okno wagonikiem w kształcie statku, prowadzonym przez Piotrusia Pana w kierunku Nibylandii. Niesamowite wrażenie robiła również kraina „Piratów z Karaibów” - pływanie łodzią, zwiedzanie pirackiego miasteczka, słuchanie pieśni pirackich i okrzyków… Postacie były tak bardzo realne, że nawet można było dostrzec mruganie i ruszanie oczami. Z tego wszystkiego, ledwo co zdążyłyśmy na pociąg, tuż przed zamknięciem parku, tym razem z biletami w dłoniach. :-) 
Przyszedł czas na ostatni dzień w Paryżu, poświęcony głównie na „buszowanie” po sklepach, zakupy pamiątek i ostatnie spacery uliczkami miasta, a przy tym, zobaczenie z bliska wieży Eiffela (mało brakowało, a obyłoby się bez zwiedzania „wizytówki Paryża”).









Obładowane zakupami, ledwo żywe, wróciłyśmy do mieszkania chłopców, a tam…szok! Nikogo nie było! Pukałyśmy, waliłyśmy do drzwi – cisza. Nasze zdumienie było ogromne, ponieważ w tym mieszkaniu ZAWSZE ktoś był. Jeśli nie lokatorzy, to ich znajomi, czy też zagraniczni goście. Pozostało nam usiąść „wygodnie” na korytarzu, ze wszystkimi „tobołami” i czekać, aż ktoś się pojawi. Przez nasze czekanie, wzbudziłyśmy zainteresowanie sąsiadów, przez co jeden z nich nie mógł się powstrzymać, aby nie „rzucić” w naszą stronę bardzo trafnego komentarza: „Och, macie imprezkę!”. Próba numer dwa: znów zaczęłyśmy walić w drzwi i…nagle stał się cud! Drzwi się otworzyły, a w progu pojawił się Alex – jeden z lokatorów. Okazało się, że spał i nic nie słyszał. Wyjątkowo mocny sen… Wszyscy „CouchSurferzy” powyjeżdżali, chłopcy wrócili na weekend do swoich rodzinnych domów, a w mieszkaniu został tylko Alex. Nie miałyśmy ochoty spędzić wieczoru w jego towarzystwie, tym bardziej, że wciąż było nam mało nowych znajomości. Postanowiłyśmy spotkać się z Xavierem (chłopakiem z „CouchSurfingu”, który nie mógł nas przenocować, ale wyrażał chęć na spotkanie) i jego znajomymi. Umówiliśmy się przy stacji metra (tym razem nie na „M”), a stamtąd mieliśmy udać się do jednego z paryskich pubów. Xavier odebrał nas z umówionego miejsca i już po chwili znalazłyśmy się w lokalu pełnym ludzi różnej narodowości. Poznałyśmy mnóstwo ciekawych osób, w różnym wieku, niby wszyscy Francuzi, ale każdy o innych „korzeniach”. Najbardziej barwną postacią, wśród całego towarzystwa, był kelner – starszy pan, niesamowicie przyjazny i…komunikatywny. Próbował nawiązać z nami rozmowę, ale jak się okazało - nie mówił po angielsku. Jego wyjątkowość polegała na znajomości niezliczonej ilości języków obcych (francuski, niemiecki, arabski, włoski, hiszpański, rosyjski…), ale po angielsku nie dało się z niego wyciągnąć ani jednego słowa. Nasza rozmowa była „zlepkiem” wielu języków, trochę tego, trochę tamtego…ale jakoś się dogadaliśmy, w końcu nie ma rzeczy niemożliwych. :) Następnego dnia, trzeba było się spakować i…w drogę! Nawet nikt nas nie pożegnał, chłopców znów nie było w mieszkaniu. No cóż, skoro o nic się nie martwili, zostawiłyśmy otwarte mieszkanie, razem z wielkim, nieokiełznanym bałaganem…



Mimo zaledwie kilkudniowego pobytu w stolicy Francji, mogę stwierdzić, że Paryż to oczywiście rewia mody, wykwintne dania z żabami i innymi dziwactwami kulinarnymi, ale również zwykła kiełbasa z bagietką, spożywana nie tylko na arabsko-murzyńskim osiedlu. :-)



niedziela, 29 listopada 2015

Chiny vol. 1

Chiny. Kwiecień 2010 r. Wyjazd zdecydowanie nie-turystyczny, dlatego wszyscy ci, którzy spodziewają się zobaczyć Mur Chiński, Pekin oraz charakterystyczne dla kultury dalekowschodniej budowle, mogą się rozczarować. Będzie dużo ludzi (w końcu to Chiny...) ;-), ludzi, dla których PRACA jest najważniejsza - 7 dni w tygodniu, bez chwili wytchnienia, czego konsekwencją są notoryczne drzemki, to tu, to tam... Zobaczcie sami...

Chiny zadziwiają swoim rozmiarem, nie tylko jeśli chodzi o populację... Pierwsze OGROMNE wrażenie zrobił na mnie samolot, którym leciałam z Amsterdamu do Szanghaju.


Co przywitało mnie na chińskiej ziemi...? Ano brak mojego bagażu, który najwidoczniej przedłużył sobie pobyt w Amsterdamie... Szybka reklamacja (dział Handlingu sprawnie załatwił sprawę) i już następnego dnia bagaż czekał pod drzwiami pokoju hotelowego w mieście YIWU, które było moją finalną destynacją (około 300 km od Szanghaju).
Yiwu, cóż to za miasto...według Chińczyków - miasteczko (w 2010 roku populacja liczyła ponad 1 milion mieszkańców). ;-)
Yiwu charakteryzuje się największymi na świecie halami, w których prowadzona jest sprzedaż hurtowa na cały świat. Importerzy z różnych części Globu zjeżdżają do Yiwu, aby realizować liczne interesy. Kilka dni to za mało, aby obejrzeć towar wystawiony na halach, nawet spacerując od rana do wieczora.

Zapraszam do (sennych i zmęczonych życiem) Chin!







późny wieczór, jedna z ulic w Yiwu - dziecko płakało, ostatkiem sił wykonywało akrobacje, zmuszane przez rodzeństwo, które zbierało pieniądze od gapiów...

uliczne studio tatuażu (mężczyzna wykonywał swoją pracę pod straganem, na targu, na pewno warunki były sterylne...)





Azjatki ;-)


kino w Szanghaju

Szanghaj


widok z Wieży Telewizyjnej w Szanghaju na rzekę Huang Pu

Szanghaj World Financial Center - wieżowiec (492 m.) w dzielnicy Pudong - póki co, największy w Chinach, choć w budowie są już dwa kolejne, które niebawem przewyższą "otwieracz".

Część druga wkrótce. :-)

niedziela, 22 listopada 2015

Viva Mexico!

Minęło już 6 lat. 6 lat od długo wyczekiwanej i wymarzonej wyprawy śladami kultury Majów. Zdjęcia zakopane na dysku, niektóre wywołane, od czasu do czasu wyjmowane z albumu i oglądane, zazwyczaj przy rodzinnym stole. :-)
Trzy tygodnie (listopad/grudzień 2009) spędzone na Ziemi Majów, odkrywanie tajemnic barwnego (zresztą jak cały Meksyk!) półwyspu Jukatan, oblewanego wodami turkusowego Morza Karaibskiego z jednej strony, a falami Zatoki Meksykańskiej z drugiej.

autor: Adam Pękalski

Miejsca, w których stanęła moja stopa (czasem nawet "bosa"... ;-) ) to m.in. Mexico City, Acapulco, Oaxaca, Palenque, San Cristobal de las Casas, Playa del Carmen, ......

Zapraszam do mojej własnej meksykańskiej historii. :-)

Obywatel Meksyku. Rozmawialiśmy "pełną gębą", on po hiszpańsku, jak po polsku, w sumie nawet nie wiem czy wyraził zgodę na zdjęcie, ale nie wyczułam sprzeciwu. ;-)

W pierwszej chwili myślałam, że to szkoła sportowa, a jednak...w mieście Meksyk młodzież nosi takie oto mundurki szkolne. :-)


ergonomia :-)

taksówki w Taxco

kościół w Taxco

jeden z przechodniów zamiast pieniędzy dał sok...

Pan nawet bardzo się nie starał, aby coś sprzedać...


Acapulco! (swoją drogą to jedyne słowo, które pamiętam ze słynnej piosenki o tym samym tytule) Podobno jeden z apartamentowców należy do Leonarda diCaprio (przynajmniej wtedy należał...)

Bazylika Matki Boskiej z Guadalupe (Matka Boża objawiła się Świętemu Juanowi Diego)

Pielgrzymi, docierając do Guadalupe, w dowód wdzięczności w jednym momencie puszczają balony...

TEOTIHUACAN - prehiszpańskie "miasto bogów" z największymi piramidami Ameryki. Widok na Aleję Zmarłych oraz, w oddali, piramidę Słońca. Im wyższa piramida, tym bliżej bogów... To tutaj kapłani składali ofiary, głównie z jeńców wojennych (polecam film Mela Gibsona "Apocalypto", idealnie obrazuje kulturę i wierzenia Azteków).

sprzedawca dywanów (dywan OCZYWIŚCIE przedstawiający kalendarz Majów, przypominam, że był to rok 2009, a koniec roku planowano na 2012 r., także kalendarz Majów był czymś niezbędnym, niezależnie od formy...), standardowa cena wychodząca - "łan dolar"...

Uczniowie ze szkoły w Tonantzintla. Dzieci same pchały się do aparatu (koniec z mleczakami!). ;-)



prawie jak Banderas ;-)



Kanion Sumidero, po drodze były krokodyle, małpy ukryte między drzewami...




broszka z karalucha (żywego!) - łańcuszek jest po to, aby "ozdoba" nie uciekła i miała ograniczone pole manewru, karaluchy żyją ok. 3 lat, także biżuteria na pewno NIE na lata. ;-) Jeden ze sklepów w Meridzie.


jedna z podziemnych cenot - jaskinia wypełniona krystaliczną wodą

nie mogło obyć się bez kąpieli...10 m głębokości...

Playa del Carmen


barwny Meksyk!


Autorka zdjęć...

... z W.C. ...

Dziękuję za uwagę. :-)